When the Saints Go Marching In
Wokal gaelickiej szansonistki drapie jak ochrypłe Pater Noster
chłopaków i dziewczyn z IRA. Świat jest powszechny, Kościół
chce być jak świat, święcić w świecie, świecić tanią świecą, odpuszczać
jak my odpuszczamy. Oko twoje jest świecą dla ciała,
bacz więc, by światło, które jest w tobie, nie było ciemnością.
Jeśli więc światłość w tobie będzie ciemnością, to jak wielka będzie to ciemność?
Obsypujemy się solą, jakby osnuwał nas atomowy wyziew
z pękniętych elektrowni. Jod, jod, jodłujemy, bojąc się jadu
w powietrzu. Jeśli sól zwietrzeje czym ją posolą? Łzawimy
na wietrze - to dowód, że czas się żegnać,
przeżegnać, bo idą po nas ochrypłe chłopaki z IRA,
będą podkładać trotyl w naszych mieszkaniach - pod sedesami,
w łóżkach, lodówkach, bo jesteśmy protestanckie bydło,
bo plujemy na twarze wszystkich papieży,
myląc ślinę z wodą święconą.
Christopher Reeve jak żywy
Martyrologia przechodniów na skrzyżowaniach. Pruci deszczem,
wbijani w maski, podkuleni. Kiedy umrze marzec kipiący w niebiesiech?
Tkwimy w cieple, w kominie, opychamy się lepkim ciastem,
aż gorzko, gorzko! Przez szyby widać zjawy,
dziadów, chmury, spacerowiczów. Skropleni unoszą się by namieszać, jawa
śpi na jawie. Na skrzyżowaniu dostrzegamy Supermana. Ten aktor
przecież umarł, wcześniej był warzywem na wózku -
nasz Superman, teraz żywy, błękit i czerwień to kolory tej chwili,
peleryna jak całun turyński. Wrzeszczymy,
przyklejeni do szyby, save us, Superman!
The file has been saved.
Jak co dzień
Wgryzłem się za głęboko, ości tej śliskiej sprawy
tłuką w przełyku. Ontologia - to brzmi, jakbym klął.
Ontologia mać! Powiesz: dzień jak co dzień, ja jednak
wiem, że przed chwilą nadleciała wagnerowska apokalipsa,
a Wszechmocny wskrzesił nas w erze jednego mrugnięcia,
koliber zaplątany w powiekach, skurcz i rozkurcz
bytu. Ontologia, to brzydkie słowo, które brudzi
moje myśli, to śluz metafizyki a z nim brudne majtasy epistemologii.
Powiedz: apokalipsa, jak co dzień.
W ciemnościach szeptaj Ojcze, wtedy to się skończy.
Cykle
Pociągi - ze stali i odbity na wodzie, dudnią brzuchami po szynach
zmierzchu. Pierwszy wciska się we wnękę rudego sklepienia
(ranka nigdy się nie zagoi). Drugi rozbija się o brzeg rzeki,
wypluwając ludzi miriadami okien.
Zakochani plotą ciała jak kosze na owoce jesieni. Tragedia jest tłem
i szeptanym preludium. Dla nich pasażerowie to łódki gasnących liści.
Póki co wiele się w nich mieści, doznaje oczyszczenia.
Okłamani przez pociągi i Odrę - wrócą tu.
Chodź ze mną w gąszcz wikliny.
Ucieczki
Zakaz palenia liści układa stosy - listopad zaraża
gniciem, lepi w brunatne kule. Bałwan
ze mnie. Oglądam jak stygnące słońce podpala domy,
przegląda się w krwawiących oknach -
rajska papuga na skraju klatki. Wiatr w gniazdach
anten będzie nadawać śnieg i migrenę. Migruję.
Teraz nie ma we mnie ruchu, chociaż jadę
nieznaną trasą. Jesteś zdesperowaną autostopowiczką. Cudem
zabieram cię, widząc krzyże przydrożne, interpunkcję śmierci.
Potem, bałwan, wydaję najbliższemu miastu.
Za mną płonące pola, przegniłe stosy zakazów.
Nocna audycja
Klucze gęsi zamykają niebo,
toną pod poruszoną taflą horyzontu.
Za nimi stoczy się łeb słońca, viva la revolution,
potem wiadomości o wojnach, kataklizmach, reklamy.
Radiowiec otwiera dekadę muzyki soul.
Powstają dzieci niewolników,
roznosząc pachnidło bawełny i tytoniu.
Rozbrzmiewa Solomon Burke.
Aksamit jego czarnej modlitwy zakrywa epokę,
kształty w pościeli. Bóg słyszy każde słowo
przez naszą skórę. Ma wiele mieszkań.
Wieczór szepcze swój manifest -
poeta drżących ciał niebieskich - mógłby milczeć.
Punkt odniesienia
Już plemię chmur oblega terytorium
i wytacza na pola aromaty cieni. To pomaga
ostudzać kopce kretów, kartofliska, nasze czoła.
Jesteśmy jedynym punktem tutaj od wielu, wielu lat.
Z daleka można pomylić z miastem, młodniakiem
lub kominem sfer. Nie czujemy, kiedy stary
rolnik nanosi swój punkt na mapy,
od niego odmierzając kroki do pleśniawego
kościółka, skupu, piwiarni, gdzie chmiel tętni
w brzuchach i płynie żółtym sikiem.
Nie ma w tym nic dziwnego,
od punktu zaczyna się prosta, jest punktem,
powielonym mrugnięciem. Trwania
uczą się od nas bulwa, kos, plemię chmur
zdobywa nowe ziemie, starym przyprawia rogi.
Opowiadają nas w szałasach zmierzchu, odmierzają dni.
Czuć, dziczeć
Usypiam skórę. W tym stanie
panuje znieczulica. Obserwator zdaje raport
z orszaku absurdu, szlaku, połamanej
jawy. Nikt nie woła, wola wydaje się przysiadać
i nie chcieć nic, poza samą sobą. Głowę dam,
że jest ciemnym kanibalem
lub bezbłędnie poprowadzonym kołem
na notatkach opuchniętego Schopenhauera.
Coś się stacza, schodzę z góry w pierwszym
szczerym skropleniu rosy na maskach
samochodów. Zstąpić w mąkę poranka,
krzątaninę dostawców i ich koni mechanicznych.
Poznać, że boją się dnia. Czuć i dziczeć z nimi.